Smaki wietnamskiej kuchni, rejs sampanami i miasto Vinh Long – Relacja z podróży, cz. 3
Po doświadczeniach z fabryczki kokosowych cukierków i warsztatu papieru ryżowego, ponownie wsiedliśmy na łódź i ruszyliśmy dalej. Naszym kolejnym celem był półwysep An Binh, gdzie czekał na nas obiad. Gościła nas lokalna rodzina, a cały posiłek odbywał się pod gołym niebem, w sadzie owocowym, który otaczał dom. Już na pierwszy rzut oka można było dostrzec harmonijną współpracę między organizatorami wycieczki a gospodarstwem, co doskonale odzwierciedlało się w obfitości i dostatku, które nas tu otoczyły. Widać było, że gospodarstwo korzysta na stałym napływie turystów, co stanowiło istotne źródło dochodu – w przeciwieństwie do innych, biedniejszych gospodarstw w regionie, które nie mają takich możliwości. Na jednym jednak chyba postanowili zaoszczędzić, bo zapowiedziany na obiad „kurczak” zaskoczył nas zupełnym brakiem podobieństwa do… kurczaka, którego dotąd znaliśmy.
Mięso było słodkie i ani smakiem, ani strukturą, ani nawet wielkością kości nie przypominało pospolitego kurczaka. Do głowy przyszły mi od razu kawały o azjatyckich restauracjach, gdzie zamówienie kurczaka mogło oznaczać niespodziankę w postaci… szczura! Jak to mówią, w każdym żarcie tkwi ziarenko prawdy. Biorąc pod uwagę liczne gryzonie, które spotkaliśmy w Wietnamie, musieliśmy zmierzyć się z myślą, że na talerzu mogła znaleźć się wiewiórka, bambusowy szczur albo po prostu… zwykły szczur. Pomimo tej nietypowej sytuacji, mięso okazało się smaczne, podobnie jak reszta obiadu. W końcu w kulinarnej podróży nie ma miejsca na nudę ani przewidywalność a biorąc pod uwagę sytuację tego kraju w sumie nawet nas to specjalnie nie zdziwiło.

Przeprawa sampanami i codzienność w mieście Vinh Long
Po „wykwintnym“ obiedzie wsiedliśmy na rowery i ruszyliśmy wiejską drogą w stronę łodzi, która miała nas zabrać do miejsca, gdzie czekały na nas sampany – drewniane łodzie napędzane siłą jednego człowieka. Wycieczka rozdzieliła się, więc siedzieliśmy sami z naszym wietnamskim sternikiem. Na głowy założyliśmy tradycyjne, stożkowe kapelusze, które dodawały całej scenerii nutę egzotyki. Płynęliśmy spokojnym tempem, najpierw pod cieniem gałęzi pochylających się nad wodą, a potem w coraz węższe kanały. Było tu ciszej niż na głównej „arterii” Mekongu – co jakiś czas mijaliśmy lokalne łodzie, a w oddali widzieliśmy nawet psy przepływające kanał wpław.
Mimo że panował niemal zupełny spokój i wokół nas pozornie nic się nie działo, widok pozostawał fascynujący. Woda była tylko wodą, a jednak wszystko wyglądało inaczej. Te małe, proste gospodarstwa nad brzegiem rzeki, codzienne życie toczące się na ich niewielkich podwórkach – wszystko to miało w sobie coś nieuchwytnego, coś, co sprawiało, że naprawdę warto było tutaj przypłynąć.



Schodząc z łódek, wróciliśmy na naszą łódź i popłynęliśmy w kierunku miasta Vinh Long. Tutaj domy przy brzegu rzeki wydawały się jeszcze skromniejsze – pozbawione podwyższeń na palach, ich parterowe części były regularnie zalewane przez wodę, co o tej porze roku stanowiło zupełnie normalne zjawisko. Przechodząc przez jedno z takich domostw, dostrzegliśmy skromne wnętrza, przypominające o codziennych wyzwaniach życia na tych terenach.
Wkrótce dotarliśmy na targ w mieście, gdzie można było znaleźć nawet żółwie, a ceny były nieporównywalnie niższe niż w Ho Chi Minh. Gdy zapadał zmrok, pełni nowych wrażeń i doświadczeń powróciliśmy do Ho Chi Minh, mając w pamięci obrazy prostej codzienności nad rzeką.









Cena relaksu - Lekcja z wietnamskiego masażu
Ostatniego wieczoru postanowiliśmy wydać wszystkie nasze pieniądze, więc zdecydowałam się zaszaleć i pójść na wietnamski masaż. Był to naprawdę odprężający zabieg, a masażystka wykazała wyjątkowe zaangażowanie. Może nawet zbyt duże – prawiła mi komplementy i głaskała po włosach, choć muszę przyznać, że robiła to subtelnie, więc nie czułam się niekomfortowo.
Po zakończeniu, gdy płaciłam w recepcji, masażystka poprosiła mnie, abym dała jej dodatkowe pieniądze, tłumacząc, że jej szef nie płaci wystarczająco. Ta nadgorliwość nabrała więc nowego znaczenia. Zastanawiałam się, czy to ukartowane między nią a szefem, czy może, tak jak w przypadku amerykańskich kelnerek, część jej dochodu zależy od napiwków, które uzupełniają niską pensję. Tego się nie dowiem, ale przykro było patrzeć na tę sytuację.
Praktyczny przewodnik po delcie Mekongu – Co zobaczyć, kiedy jechać i jak dojechać
Najłatwiejszym i najczęściej wybieranym sposobem na poznanie delty Mekongu jest wykupienie zorganizowanej, jednodniowej wycieczki z Sajgonu. To wygodna opcja – nie trzeba martwić się logistyką, wszystko jest zgrane czasowo, a lokalni przewodnicy potrafią dotrzeć do miejsc, do których samodzielny podróżnik nie zawsze by trafił.
Ale jeśli już brałeś udział w takiej wycieczce i chcesz wrócić do regionu na własną rękę, by odkryć coś więcej i zajrzeć głębiej – poniżej znajdziesz praktyczne wskazówki, które Ci to ułatwią.




