Cat Ba i park narodowy – Odkrywamy serce i naturę wyspy
Cat Ba - niewielka “stolica” wyspy - stała się naszym domem na następne kilka dni. Nasz hotel, położony blisko przystani i głównej ulicy miasta, okazał się idealnym punktem wypadowym. Po śniadaniu ruszyliśmy na krótki rekonesans po okolicy Cat Ba i od razu było widać, że życie oraz rytm dnia w dużej mierze kręcą się wokół turystów.
Prawie każdy hotel prowadzi własną restaurację, często specjalizującą się w świeżych owocach morza – wyraźnie tańszych niż w mieście Ha Long.
Jedzenie można zjeść także na ulicy, przy straganach, albo kupić na lokalnym rynku, na który zaglądaliśmy codziennie. Sklepy wypadały przy nim blado – były słabo zaopatrzone i chaotyczne, zupełnie jak w Hanoi. Wiele towarów leżało w kartonach, a zagraniczne słodycze i importowane produkty kosztowały więcej niż w Europie.
Właściciele naszego hotelu prowadzili również studio masażu, do którego zapraszali nas zarówno już wieczorem po przyjeździe, jak i następnego ranka, zaraz po śniadaniu. My jednak zdecydowaliśmy się zwiedzić wyspę. Wynajęliśmy od nich skuter i wyruszyliśmy do Parku Narodowego Cat Ba – jednego z najważniejszych obszarów ochrony przyrody w Wietnamie.

Park Narodowy Cat Ba – Zaginiony szlak i najwyższy szczyt wyspy
Park Narodowy Cat Ba to jedno z tych miejsc, które na mapie wyglądają niewinnie, a w terenie potrafią zaskoczyć już po pierwszych krokach.
Park, założony w 1986 roku, ma na celu ochronę różnorodności ekosystemów wyspy, w tym lasów tropikalnych, mokradeł oraz wód przybrzeżnych i morskich. Ponad 1500 gatunków roślin zostało zarejestrowanych, w tym 118 drzew i 160 roślin o właściwościach leczniczych. Park jest także domem dla 282 gatunków zwierząt, w tym dla zagrożonego langura złotogłowego Cat Ba, który jest jednym z najrzadszych małp na świecie. Oprócz tego mieszkają tu makaki i gibony a z gadów gekony i pytony.
Pozostawiliśmy nasz skuter przy wejściu do budynków, nad którymi dumnie wisiała tabliczka z napisem „Centrum usług turystycznych, ekoturystyki i edukacji środowiskowej”. Miejsce to wydawało się opustoszałe, niczym sceneria z filmu. Krótko pokręciliśmy się po obejściu, zaglądając nawet do środka, bo drzwi nie były zamknięte na klucz. Wnętrza były zadbane, ale i tutaj nie znaleźliśmy nikogo.


Zdecydowaliśmy więc podążyć betonową ścieżką w kierunku szczytu Ngu Lam, jednego z najwyżej położonych punktów parku Cát Bà, który wznosi się na około 225 metrów. Wzdłuż drogi mijaliśmy ruiny budynków oraz inne zabudowania, które sprawiały wrażenie zamieszkałych – na skrawkach ziemi rosły warzywa. Jednak i tutaj nie spotkaliśmy żywej duszy.
W pewnym momencie ścieżka, którą szliśmy, nagle zniknęła, jakby rozpłynęła się w powietrzu, więc kontynuowaliśmy marsz na tzw. “szagę.” Niby to tylko 230 metrów, ale ta liczba traci znaczenie, gdy las prowadzi cię przez nieoznakowany teren, gdzie każdy krok staje się rozmową z naturą. Właśnie wtedy, wędrując przez gęstą dżunglę Wietnamu, na własnej skórze przekonałam się, co naprawdę oznacza subtropikalny klimat. Decyzja, by pójść “na skróty”, sprawiła, że te trzydzieści minut wspinaczki stały się wyjątkowo intensywnym doświadczeniem. Było to niczym trening siłowy w gorącej, parującej szklarni.




Na szczycie ponownie poczuliśmy świeżą bryzę, która przyniosła przyjemne uczucie chłodu. Z tego punktu roztaczał się zapierający dech w piersiach widok na park i otaczające go wioski, malowniczo wpisujące się w krajobraz. Z tego miejsca widać również najwyższy szczyt parku Cát Bà - Cao Vọng (322 m). Po chwili odpoczynku ruszyliśmy w drogę powrotną, tym razem wyznaczonym szlakiem, doceniając jego łatwiejszy i bezpieczniejszy charakter. Wracając do centrum turystycznego, ponownie zajrzeliśmy do środka, ale nic się nie zmieniło – nadal nie było tam nikogo.



W drodze powrotnej do miasta wybraliśmy inną trasę, prowadzącą częściowo wzdłuż brzegu morza, co pozwoliło nam podziwiać zachód słońca. Droga wiodła przez malownicze pola ryżowe, rozciągające się w dolinach otoczonych zalesionymi wzgórzami. Przemierzaliśmy wioski zatopione w tych górskich krajobrazach, gdzie dzieci machały do nas, wesoło krzycząc.

Ostatni etap podróży do miasta pokonaliśmy już po zmroku. Siedząc na skuterze, miałam okazję podglądać życie Wietnamczyków w oświetlonych domach. Zauważyłam, że w wielu wioskach, przez które przejeżdżaliśmy, codzienne czynności, takie jak jedzenie czy relaks, odbywają się na podłodze.


