6. Rejs po Zatoce Ha Long - cz. II
Następnego dnia, nadal spragnieni morskich przygód i tajemnic Zatoki Ha Long, zaplanowaliśmy kolejną wyprawę łodzią, aby odkryć inne zakątki tej malowniczej krainy.
Wyspa Małp w Zatoce Ha Long: Niespodziewane przygody i małpie figle
Naszym pierwszym celem podróży była Wyspa Małp. Tego dnia słońce prażyło mocno, więc zaraz po przybiciu do brzegu poszliśmy popływać. Mimo wszystko, kierowana przeczuciem, zaproponowałam, byśmy na zmianę pilnowali naszych rzeczy. Moje przeczucie okazało się słuszne – małpy pojawiły się niemal natychmiast, zaciekawione nowymi gośćmi. Jedna z nich, bez najmniejszych skrupułów, otworzyła plecak naszej towarzyszki podróży i szybko zwinęła portfel, po czym zniknęła w gąszczu. Poszkodowana rzuciła się w pogoń za małpą-złodziejką, ale po chwili okazało się, że nie ma szans. Małpa nie reagowała na nawoływania turystów, którzy próbowali ją zwabić z powrotem. Inna zuchwała małpa ugryzła nawet pewną turystkę z naszego hotelu.
Pobyt tutaj przedłużał się, a my tymczasem pluskaliśmy się w wodzie, mając nikłą nadzieję, że małpa z litości odda swój łup. W koncu Australijka, która straciła portfel, ze stoickim spokojem stwierdziła, że dalsze czekanie nie ma sensu. Opowiadała o tym, jakby straciła coś zupełnie nieistotnego, mimo że w portfelu miała wszystkie niezbędne rzeczy na wakacje. Ja natomiast w myślach widziałam już siebie przeszukującą wyspę w pogoni za zgubą! Czy Australijczycy naprawdę są aż tak wyluzowani?
Przyszłość Pływających Wiosek Zatoki Ha Long: Wyzwania środowiskowe i dylematy kulturowe
Podczas naszej podróży po Zatoce Ha Long odwiedziliśmy kolejną pływającą wioskę, większą i bardziej rozbudowaną niż te, które widzieliśmy w północnej części zatoki. Wioska, otoczona malowniczymi krajobrazami, w promieniach słońca wyglądała jak z bajki.
Wysiedliśmy na pływający pomost, by przyjrzeć się codziennemu życiu miejscowych rybaków. Tym razem mieliśmy okazję zatrzymać się na dłużej i dokładniej rozejrzeć. Siedząc i obserwując ich codzienne życie, ogarniał mnie podziw i niedowierzanie. Zastanawiałam się, czy ten styl życia to świadomy wybór, czy raczej konieczność? Czy kolejne pokolenia, w obliczu postępującej globalizacji, zdecydują się pójść śladami swoich rodziców? A może jest całkiem inaczej? Może mieszkańcy tych wiosek są szczęśliwi, żyjąc z dala od zgiełku cywilizacji, pościgu za pieniędzmi i konsumpcyjnym stylem życia?
Przyszłość tych unikalnych wiosek z ich bogatą historią i kulturowym dziedzictwem Zatoki Ha Long stoi przed poważnymi wyzwaniami. Słyszałam, że rządowe programy przenoszą niektóre społeczności na stały ląd, starając się chronić środowisko i poprawić warunki życia mieszkańców. Życie na wodzie często wiąże się z ograniczonym dostępem do czystej wody i odpowiednich warunków sanitarnych. Wyrzucanie odpadów do zatoki i hodowla owoców morza mogą wpływać na bioróżnorodność tego miejsca, a także na zdrowie ludzi i zwierząt. Chociaż osobiście nie zauważyłam śmieci pływających po wodzie, wiem, że podejmowane są działania mające na celu poprawę zarządzania odpadami i ściekami w tych wioskach.
Mimo tych wyzwań, wioski takie jak Cua Van, Vung Vieng, Ba Hang czy Cong Dam stanowią fascynujący przykład adaptacji człowieka do otaczającej go natury, ukazując niezwykłą zręczność, hart ducha i umiejętność życia w środowisku wodnym. Być może, z odpowiednią pomocą rządową, istnieje szansa na ochronę zarówno naturalnego środowiska, jak i kulturowego dziedzictwa Zatoki Ha Long. Mieliśmy szczęście, że mogliśmy zobaczyć to wszystko na własne oczy, poznać i docenić ten wyjątkowy styl życia, a także przypomnieć sobie, jak dużo sami mamy.
Kajakami przez Ha Long: malownicze widoki i ukryte zatoczki
W wiosce czekały na nas kajaki, którymi wyruszyliśmy na spokojne wody zatoki. Otoczeni tylko przez naturę – szmaragdową wodę i strzeliste, zalesione skały – cieszyliśmy się piękną pogodą. Przepływając przez skalny tunel, który był niczym brama do kolejnej zatoki, zachwycaliśmy się nowymi, równie malowniczymi widokami.
Po wizycie w wiosce i obiedzie na naszej łodzi popłynęliśmy na jedną z bezludnych wysp. Zatrzymaliśmy się na plaży, aby popływać w ciepłej, zielonkawej wodzie. W popołudniowym słońcu, otoczone zielonymi wyspami i białym piaskiem, miejsce to wyglądało jak prawdziwy raj na ziemi.
Cat Ba: Beztroskie wieczory, lokalne smaki i wesele pełne hałasu
Na pokładzie łodzi spotkaliśmy ludzi ze Stanów Zjednoczonych i Irlandii, z którymi spędziliśmy resztę pobytu na wyspie. Pewnego wieczoru wybraliśmy się razem do jednej z lokalnych restauracji na Hot Pot – wietnamskie danie wspólnotowe, w którym różne składniki zanurza się w dużym garnku bulionu na środku stołu. Wrzący, aromatyczny bulion wypełnialiśmy tofu, świeżymi warzywami i wietnamskim szpinakiem – rau muống, popularną wodną rośliną. Siedząc przy stole, rozmawiając i delektując się posiłkiem, nagle zauważyłam niespodziewanego gościa. Szczur, z niezachwianą pewnością siebie, przechadzał się po regale za plecami mojego rozmowcy. Przykuł on moją uwagę, nie tyle ze względu na swoja obecność ile raczej na jego bezczelną śmiałość w przekraczaniu granic między jego światem a naszym. To on byl tu definitywnie u siebie a my bylysmy intruzami. Mimo tej niecodziennej sceny, nasze apetyty pozostały niezmącone, a po skończonej zupie wyruszyliśmy dalej.
Nie przeszliśmy nawet dwóch metrów, gdy w kolejnej restauracji zaoferowano nam piwo za 10 000 dongów – oferty nie do odrzucenia! Przeglądając menu, z radością zamówiłam porcję długo niejedzonych ziemniaków. W oczekiwaniu na zamówienie naszą uwagę przykuł kot, który z wielkim entuzjazmem ganiał za dużym karaluchem. Ten jednak nic sobie z kota nie robił i wędrował po lokalu, jakby czegoś szukał. W zatłoczonej restauracji w sercu miasta, natura znowu zaskoczyła nas swoją bezpośredniością – i, co ciekawe, nikogo to nie dziwiło.
Noc dopiero się rozkręcała, a my ruszyliśmy w poszukiwaniu lokalnych klimatów w okolicznych knajpach. W jednej z nich natknęliśmy się na grupę Brytyjczyków, którzy, wdychali hel. Ich głosy brzmiały jak postacie z kreskówek, a ich dobry humor doprowadził do tego, że pospadali z barowych hokerów. Spotkaliśmy tam również Wietnamczyka, zapalonego fana piłki nożnej. Z werwą próbował przekonać nas, że futbol amerykański to nic w porównaniu do europejskiej piłki nożnej. Jako Europejczycy, bez wahania przyznaliśmy mu rację. Dzielił się z nami swoimi poglądami politycznymi, ale w tak zabawny sposób, że śmialiśmy się do łez.
Nie było nam jednak do śmiechu pewnego dnia, kiedy z błogiego snu wyrwała nas głośna muzyka, która wdarła się do naszych uszu. Okazało się, że w naszym hotelu organizowane będzie wesele. Już od wczesnych godzin porannych trwały przygotowania, a „testowanie” głośności systemu dźwiękowego było w pełnym rozkwicie. Na dole panował taki hałas, że mógłby obudzić nawet nieboszczyka! Musieliśmy się szybko ewakuować, a kiedy wróciliśmy kilka godzin później, wesele trwało w najlepsze. Po krótkiej akustycznej “obserwacji”, muszę stwierdzić, że goście weselni chyba nie prowadzili rozmów – no chyba, że na migi. Było tak potwornie głośno, że stojąc na ulicy, ledwo mogliśmy to wytrzymać. Jedną starszą panią posadzili pod samym głośnikiem, i jeśli wcześniej miała problemy ze słuchem, to teraz z pewnością była całkowicie głucha. Może kierowali się zasadą „im głośniej, tym lepiej”?
Na nasze szczęście, było to jedyne wesele podczas naszego pobytu. Czas na wyspie mijał nam tak beztrosko, że wszyscy postanowiliśmy przedłużyć pobyt na Cat Ba. Dni upływały nam na leniuchowaniu i próbowaniu lokalnych przysmaków. W każdej knajpce, w której jedliśmy, towarzyszył nam „kumpel” szczur, który chyba szukał swojego przyjaciela karalucha. Nie wiem, czy go odnalazł, bo nadszedł czas, aby ruszyć dalej i szukać nowych przygód. Zmierzaliśmy na południe Wietnamu, do malowniczego miasta Hoi An.