1. Wietnam – Od pasażera do milionera
To był nasz pierwszy wieczór w Wietnamie – i już wtedy stało się jasne, że ta podróż nie zamierza być przewidywalna.
Wysiadłam wieczorem na lotnisku w Hanoi, a tam - na mnie, jedyną i niepowtarzalną - czekała kobieta z białą kartką z moim nazwiskiem.
”No nieźle’, skoro już tyle zapłacilam za wizę to może zaraz zawiozą mnie do pięciogwiazdkowego hotelu!’
Rzeczywistość jednak szybko sprowadziła mnie na ziemię. O transferze nie było mowy. Mało tego - gdy taksówka, którą sama opłaciłam, zatrzymała się przy hotelu i równie szybko odjechała, zorientowałam się, że zamiast 100.000 dongów dostałam z powrotem… 10.000.
Cóż, tak wygląda powitanie w kraju, w którym człowiek przez chwilę czuje się milionerem - dopóki nie przyjdzie mu zapłacić za pierwszy kurs taksówką.
Było już po 22:00, kiedy hotelarz otworzył nam zamknięte na dziesięć spustów drzwi, zaprowadził do pokoju, a na odchodnym rzucił, trochę przepraszając: „Jak chcecie coś zjeść, to lepiej się pospieszcie, zaraz zaczyna się godzina policyjna!”. Jeszcze nie ochłonęłam po stracie pieniędzy, a tu już trzeba było rzucić wszystko i ruszać w drogę.
Pokazał nam sklep, który miał być za rogiem. W takim razie marsz!
Przypomnę tylko, że to stolica, a my szliśmy ulicami tak pustymi, że echo naszych kroków brzmiało jak w zegarze dziadka. Po obu stronach drogi rosły olbrzymie drzewa, z konarami splecionymi nad nami na podobieństwo zielonego tunelu. „O, znalazłam miejską dżunglę” — przemknęło mi przez myśl. Wietnam zaskakiwał na każdym kroku, nie tylko metaforycznie, ale i dosłownie.

Sklep, jak się chwilę później okazało, był malutkim kantorkiem, tak małym, że musiałam się dwa razy zastanowić, czy jest to aby na pewno to miejsce, o którym mówił hotelarz, a nie jakiś skład. Dlaczego skład? Otóż wszystko było zapakowane w kartonach. Spojrzałam pytająco na sprzedawczynię, a ona ruchem ręki zachęciła mnie do samodzielnych wykopalisk. Cen oczywiście nie było, a kiedy spytałam o jedną z rzeczy, sprzedawczyni spojrzała na mnie uważnie, jakby szacowała, ile może zażądać od głodnej turystki.
No i tak oto, po krótkim przekopaniu się przez kartonowy labirynt, wybraliśmy parę rzeczy i powróciliśmy do pokoju, szczęśliwi, że w końcu będziemy mogli odpocząć.
Czasami, gdy jestem w nowym kraju, włączam telewizor, by zrozumieć, czym żyją ludzie na miejscu. I oto niespodzianka – filmy z lektorem, dokładnie jak w Polsce!
„Znam ten numer” – pomyślałam. „Obejrzę więc coś, wyłapując dialogi w tle.”
Ale, ach, wietnamski lektor! Ten pan zdecydowanie nie zamierzał pozostać w cieniu angielskiego oryginału. Jego głos dominował, zagłuszając nie tylko dialogi, ale i całą ścieżkę dźwiękową.
Tak, Wietnam zdecydowanie ma własny styl narracji.
Byliśmy tu zaledwie parę godzin, a już tyle się wydarzyło – między „pomocną” dłonią taksówkarza, nocnymi eskapadami przez miejską dżunglę, wyścigiem z godziną policyjną i seansem filmowym z lektorem, którego nie sposób było ignorować.
Jeśli tak wyglądał początek, to zapowiadał się naprawdę wyjątkowy pobyt.
