13. Wędrówka do Mashu: Od miasta duchów do kwatery z charakterem
Wczesnym rankiem, z głowami ciężkimi jak ołowiane kule, obudziliśmy się u Dave’a. Nasz plan był prosty: wyjść cicho jak ninja, by nie obudzić naszego gospodarza. Niech sobie chłop pośpi. Ale ledwo wyszliśmy na zewnątrz, dopadło mnie jedno, ale za to niezwykle istotne pytanie: ‘Gdzie my, do cholery, jesteśmy?! Umówieni byliśmy w pubie, a przejażdżka taksówką do domu była jak jazda na karuzeli – długa i kręta. O rany! Nie zdążymy na pociąg! Wpadliśmy z powrotem do domu jak burza. Jak najdelikatniej, jak tylko się dało, próbowaliśmy obudzić Dave’a, ale spróbujcie wyrwać ze snu kogoś, kto 2 godziny temu położył się spać, a do tego jest porządnie wstawiony… Dave, zerwany ze snu, wyglądał, jakby zobaczył ducha. “Na dworzec, ” - wyszeptaliśmy a on, wciąż półprzytomny, zabrał nas tam swoim autem. Po drodze wróciły mu siły i chciał, żebyśmy zostali jeszcze trochę, ale my obiecaliśmy sobie, że już nie będziemy nadużywać jego gościnności. Nasze wątroby też wysłały telegram z podziękowaniami. Bedąc już w pociągu, ruszyliśmy na wschód, do Parku Narodowego Akan a dokładniej w stronę jeziora Mashu, znanego jako jedno z najczystszych jezior na świecie. Po długiej podróży, którą aż do przesiadki w Abashirii przespaliśmy, dotarliśmy do miejscowości Mashu około godziny 19. Cieszyliśmy się na wyczekiwany odpoczynek, ale Mashu o tej porze okazało się być bardziej miastem duchów niż turystyczną mekką.
Na szczęście, w jedynym otwartym lokalu, miła obsługa zadzwoniła dla nas po taxi. Ale to nie był koniec naszych przygód. Kiedy dotarliśmy do miejsca naszego pobytu i pokazaliśmy swoje dokumenty, miły pan z recepcji przywitał nas słowami - “you are finished”, co – tłumacząc oznaczało: jesteśmy skończeni. Jak się okazało, zarezerwowaliśmy pokój… ale na miesiąc później. I tak, zgadzał się dzień, ale niestety nie miesiąc. W tym momencie poczułam, jak życie uchodzi ze mnie, ale pan, na szczęście, znalazł dla nas jeden wolny pokój. Nie był to wprawdzie ten, który zarezerwowaliśmy, ale w tamtej chwili byłam gotowa przespać się nawet w komórce na szczotki. I kiedy myślałam, że to już koniec atrakcji (albo raczej nieatrakcji), okazało się, że kwatera nie ma terminala do płatności kartą a nasze portfele były bardziej puste niż pełne. Jak to mówią – przygody nigdy się nie kończą! W tym momencie, miałam już wszystkiego dosyć. Byłam pewna, że nic i nikt nie zmusi mnie do opuszczenia tej wygodnej sofy w recepcji. Widząc moją determinację, zostania na miejscu, sympatyczny Japończyk na dyżurze zaoferował się, że odwiezie Stefana z powrotem do miasta, by ten mogł wypłacić gotówkę z bankomatu.
Ryokan: Luksus w japońskim stylu
W końcu trafiliśmy do pokoju w stylu ryokan. Dla niewtajemniczonych: to nie jest miejsce, gdzie znajdziesz wysokie łóżka i krzesła. Zamiast tego, czeka na ciebie materac na podłodze, niski stolik i siedzenie na kucaka. To japońska wersja luksusu, gdzie minimalizm i tradycja idą w parze z komfortem. Poduszka? Nie spodziewaj się puchu, ale coś równie twardego i zdumiewająco wygodnego. To był nasz pierwszy pokoj w tym stylu i, choć może nie każdemu wyda się to szczytem luksusu, muszę przyznać, że wyspaliśmy się wyśmienicie.