Blog

43. Ostatnia faza: Zmagania z wyczerpaniem i walka do samego końca - cz. 2

japan
Wschód słońca oglądany z góry Fuji, z intensywnymi kolorami pomarańczu i czerwieni na horyzoncie.

Po zaledwie dwóch godzinach drzemki, przebudziłam się z przenikliwym bólem głowy, ale nie byłam sama w swoich cierpieniach. Każdy, na swój sposób, zmagał się z objawami choroby wysokościowej. O 4:00, przed pierwszymi promieniami świtu, wyszlismy w ciemność. Deszcz ustał, co otworzyło przed nami możliwość szybszego dojścia na szczyt. Idąc niemal na oślep wśród krajobrazu ukształtowanego z magmy i olbrzymich głazów, poczułam się niczym Frodo z “Władcy Pierścieni”, zmagający się z ostatnim odcinkiem swojej podróży, gdzie każdy krok był walką, a każdy oddech – sukcesem. Na wysokości 3700 metrów n.p.m. powietrze jest już na tyle rozrzedzone, że skutecznie spowalnia wydolność organizmu. Na horyzoncie, wśród ciemności, zaczęła pojawiać się łuna, zapowiadając zbliżający się świt. Nasze kroki przyspieszyły, choć na tej wysokości każdy ruch wydawał się być ślimaczym. Mimo że niektórzy ustąpili, zatrzymując się na stokach, my z nieustępliwą determinacją zmierzaliśmy ku wrotom strzeżonym przez dwa lwy, będące bramą do osiągnięcia szczytu. Ostatnie metry pokonałam na bezdechu, czując pulsujący ucisk w głowie.

O godzinie 5:00, stanęliśmy na szczycie, gdzie spełniło się nasze pragnienie – ujrzeć wschód słońca z najwyższego punktu Japonii. Staliśmy tam dość długo, przykuci magicznym spektaklem przyrody, który na moment pozwolił zapomnieć o fizycznym ciele, w którym się znajdowaliśmy. Nasze zmysły oczarowała panorama, która rozpościerała się przed nami w całej swojej majestatycznej okazałości. Gdzie jeszcze chwilę temu ognista łuna rysowała swoje kontury na tle niezmierzonego, czarnego oceanu nocy, teraz słońce zaczynało wylewać się zza linii horyzontu, rozlewając po niebie pastelowe odcienie różu a światłość dnia objawiała się w pełnej krasie, otulając nas ciepłym, przytulnym blaskiem. W tych pierwszych promieniach dnia, każdy z nas, zmęczony, ale przepełniony radością, zanurzony w swoich refleksjach, odnalazł swoją nagrodę za przebytą drogę.

Wschód słońca oglądany z góry Fuji, z rozowa poswiata na horyzoncie.

Po nacieszeniu się widokami, przekroczyliśmy progi świątyni, gdzie można było złożyć dziękczynienia za pomyślne osiągnięcie celu lub… zaopatrzyć się w kosztowne drobiazgi oraz zdobyć pieczęć z Fuji za symboliczne 300 jenów! Po śniadaniu, mieliśmy właśnie kierować się w stronę krateru, gdy naszą drogę zastąpiła zimna chmura, która przeniknęła przez wszystkie warstwy mojego ubrania. Groźne, ciemne chmury wiszące nisko nad naszymi głowami nie wróżyły nic dobrego. Skłoniło nas to do podjęcia decyzji o rozpoczęciu zejścia, mając przed sobą jeszcze 7,4 km do przebycia.

Podejście do stacji na wysokości 3600 m, gdzie noc zmienia się w dzień.
Tabliczka wskazująca, że to dziewiąta stacja na wysokości 3600 m, z informacją o odległości do szczytu góry Fuji.
Widok wschodu słońca z góry Fuji, z chmurami poniżej horyzontu.
Turysta i turystka stojący obok rzeźb lwów na jednej ze stacji blisko szczytu Fuji.
Grupa turystów wspinająca się na Fuji, mijająca jedno z górskich schronisk.
Turysta w czerwonym ubraniu pozujący przed kamiennym murem na Fuji, z widocznymi schroniskami w tle.

Deszczowe zejście: Twarzą w twarz z siłami natury

Nie zdołaliśmy przejść nawet kilometra, kiedy niebo otworzyło swoje zasuwy, uwolniając furie wiatru i coraz bardziej intensywny deszcz. Stok, który niegdyś był szlakiem, przekształcił się w gęstą, gliniastą masę, po której można było zjeżdżać niczym na desce surfingowej. Zaobserwowałam, że Japończycy podchodzili do wspinaczki z wielkim profesjonalizmem, będąc zaopatrzonymi w zaawansowany sprzęt oraz różnego rodzaju gadżety, co samo w sobie jest godne podziwu. Jednakże, jak się szybko okazało, nawet ta całkowita dedykacja i przygotowanie nie mogły przeciwstawić się surowości natury; Ubrania zaczęły wilgotnieć, buty ślizgały się na mokrej mazi a ludzie padali jeden po drugim, niczym źdźbła trawy pod wpływem deszczu. Pokrowce na plecaki napełniały się wodą, stając się dodatkowym ciężarem. Po dwóch godzinach, wszystko straciło swoje znaczenie, przenikliwy wiatr uderzał o nas, smagajac lodowatymi kroplami deszczu po naszych twarzach, a z naszych butów przy każdym kroku wydobywały się tryskające bąble wody. Na stoku znajdowały się dwie betonowe budki, które oferowały schronienie. Były oczywiście zatłoczone. Zatrzymaliśmy się tam na krótką chwilę, ale stojąc nieruchomo, odczuliśmy tylko coraz większy chłód.

Widok na spowite mgłą zbocze góry Fuji z chmurami poniżej.
Grupa turystów wspinająca się po stromym zboczu góry Fuji w kolorowych pelerynach.
Osoba w zielonej pelerynie idąca w dół zbocza Fuji, otoczona mgłą.
Widok z góry Fuji na stromą ścieżkę i schronisko w oddali, otoczone chmurami.

Trzy godziny później otaczające nas widoki stały się znacznie łagodniejsze, i w końcu dotarliśmy do piątej stacji. Pospiesznym krokiem skierowałam się do łazienki, mając cicha nadzieję na zmianę w suche ubranie. Nie zaskoczyło mnie, że zawartość mojego plecaka była mokra. Nie pozostało mi nic innego, jak włożyć spowrotem spodnie, które w chłodzie stały się nieprzyjemnie zimne i z cierpliwością oczekiwać na autobus, który miał nadejść w ciągu najbliższej godziny. Już wtedy wiedzieliśmy, że będziemy zmuszeni zrewidować nasze plany: wrócić do Tokio, zorganizować pranie i wysuszyć buty.

Było już późne popołudnie, kiedy dotarliśmy do hotelu w Tokio. Nasze ubrania, choć już suche, pokryte były gliną, stając się niezwykłym kontrastem w świetle nowoczesnego, błyszczącego miasta. Zrobiliśmy pranie, wysuszyliśmy buty i udaliśmy się na zasłużoną kolację. Zmęczeni, ale spełnieni, zasnęliśmy niemal natychmiast, przeświadczeni, że cała ta przygoda była warta każdego przeżytego cennego momentu.